http://www.ji-magazine.lviv.ua http://www.ji-magazine.lviv.ua
"
tromtadracji. W patetycznych momentach bywa³ ko³tun
sk³onny do wielkich ofiar z cudzego ¿ycia i mienia.
Niekiedy nawet z w³asnego.
Du¿¹ rolê za mojej pamiêci odegra³a ko³tuneria
strzelnicowa na lwowskim ratuszu, dostarczaj¹c miastu
kilku wybitnych burmistrzów, jak: kowal Micha³ Michal-
ski, blacharz Stanis³aw Ciuchciñski i drukarz Józef Neu-
mann. Rozumie siê, ¿e Strzelnica majoryzowa³a ³awy
radnych miejskich. Co roku wybierali bracia kurkowi
swego króla i, wbrew temu, comy rzekli o niechêci
Lwowa do pompy wystêpowali na uroczystociach
nadzwyczaj strojnie i szumnie: w kontuszach, przy kara-
beli, jak herbowa magnateria. Strój ten by³ od dawna
przywilejem lwowskiego patrycjatu i niejako oficjalnym
umundurowaniem prezydentów i wiceprezydentów mias-
ta, bez wzglêdu na ich pochodzenie i wiarê. Jednym z
trzech wiceprezydentów zawsze bywa³ ¯yd, który na
galówki te¿ k³ad³ czarny kontusz i przypasywa³ karabelê.
Nikt siê temu nie dziwi³ i nikogo to nie gorszy³o.
Z wszystkich specymenów klanu ko³tunów
kurkowych najlepiej utkwi³ mi w pamiêci radny Walery
W³odzimirski. Z zawodu chemik, mia³ swoje laboratori-
um na parterze starej kamienicy przy ul. Jagielloñskiej
naprzeciw Pawilonu szampañskiego. Chodzi³em
tamtêdy do szko³y i nieraz ulega³em pokusie zajrzenia
przez niskie okna do rodka. To, com widzia³, po dzi
dzieñ kojarzy mi siê raczej z alchemi¹ ni¿ z chemi¹. By³a
to bowiem pracownia Fausta. Olbrzymia, nie pamiêtam
ju¿ czy sklepiona sala, zapchana sto³ami, szafami,
pó³kami, na których gêsto po³yskuje szk³o najfantastycz-
niejszych kszta³tów. Dziwacznie poskrêcane rury, leje,
naczynia po³¹czone, brzuchate banie, butle, metalowe
zbiorniki, retorty i probówki puste lub nape³nione ciecz¹
najrozmaitszych barw. A w tajemniczej g³êbi dymi¹ piece,
piecyki, sapi¹ miechy, a wszystko w nieziemskim,
p³owym wietle gazu. Czasem buchn¹ jakie niesamowite
ognie i odbij¹ siê wielokrotnie w bateriach szk³a. K³êby
pary na moment wszystko zakryj¹, aby nastêpnie ods³oniæ
ca³e to czarnoksiêstwo, wród którego uwija siê jedyna
ludzka postaæ niskiego wzrostu, w tu¿urku, o twarzy
rumianej, ozdobionej du¿ymi, czarnymi, cesarskimi
bokobrodami. Niekiedy przytknie do ust d³ug¹ szklan¹
piszcza³kê, rzek³by: zagra jak¹ czarodziejsk¹ dumkê i
obudzi upione w s³ojach trucizny i wyzwoli uwiêzione
mierci, które zaczn¹ siê wiæ jak wê¿e, zaklête graniem
derwisza. Lecz nie przypominam sobie, ¿eby jakowy
dwiêk wyszed³ z lewara, choæ magik W³odzimirski d¹³
zapamiêtale, a¿ mu policzki spêcznia³y, a czarne boko-
brody rozpostar³y siê na boki, niby skrzyd³a egzotycz-
nego ptaszyska. Jeszcze chwila, a oderw¹ siê od twarzy i
ulec¹ w powietrze. W takiej chwili uto¿samia³em
W³odzimirskiego z czarodziejem Fregolo, który obok,
w s¹siednim domu, w kinie The Dreamland, przy
dwiêkach fisharmonii wyskakiwa³ na p³ótno z bajecz-
nie kolorowych kwiatów i przepada³ w fosforycznej
chmurze dymu. By³ to jeden z mira¿y owej poetycznej
fazy m³odej podówczas kinematografii.